Na pewno będzie wojna.
Na pewno coś się stanie.
Niepokój rośnie w moich snach.
Jak mam ocalić się od zła?
— Coma „Wrony”
Pomarańczowa kula słońca wisząca nad Surrey powoli gasła, zasypując nieboskłon łagodną feerią czerwieni, fioletu i granatu. Gdzieniegdzie zamigotały pierwsze gwiazdy. Powietrze przesycało gorąco, mimo iż wiatr szarpał ubrania, podrywając do tańca liście i pył. Czarnowłosy, kościsty chłopiec o jasnych, błyszczących jak dwa szmaragdy oczach siedział na zardzewiałej huśtawce i wsłuchiwał się w miarowe skrzypienie metalu. Wolał to miejsce — puste i ciche — niż powrót do domu na Privet Drive. Wszystko było lepsze od Dursleyów, z którymi spędził ostatnie trzy tygodnie.
Myśli łagodnie ślizgały się po wydarzeniach ostatnich
dni. Harry przymknął powieki i powrócił wspomnieniami do tamtej nocy, kiedy w
przypływie nieopisanej furii wuj wydzierał się na cały dom. To wtedy po raz
pierwszy obudził się z wizji, w której zobaczył świat oczami Voldemorta.
Obezwładniająca
panika, dezorientacja i obrzydzenie przyćmiły wszystko inne. Wrzaski czy
bezsensowne wygrażanie Dursleyów — jakie to miało znaczenie wobec horroru,
którego był świadkiem? Harry uśmiechnął się ponuro na wspomnienie bladej ze
strachu twarzy Dudleya, kiedy zza framugi obserwował całą scenę. Jak głośno Harry
wtedy krzyczał? Co mówił? Czy również własnymi ustami wypowiadał te same
klątwy, które wymawiał Voldemort, gdzieś daleko, mile od Privet Drive?
— Jeśli jeszcze
raz obudzisz nas w środku nocy swoimi wrzaskami to obiecuję ci, że…
Na
ponaznaczanej purpurowymi plamami twarzy wuja mieszała się wściekłość i dławiąca
bezsilność, ale Harry nie słuchał. Jedyna rzecz, która przykuwała jego uwagę to
pięści — jeśli tylko znalazły się zbyt blisko. Harry nie był bezbronny. Już
dawno nauczył się radzić sobie z wujostwem. Byli po prostu zbyt tępi i pomimo
że współistnienie z nimi nigdy nie było łatwe, nie mogli być ani gorsi, ani
okrutniejsi, ani bardziej niebezpieczni niż sam Voldemort.
Tym razem
jednak się przeliczył, a może po prostu był zbyt osłabiony, by zauważyć, że
cierpliwość wuja dobiega końca. Po ocknięciu się ze snu zaćmiewał go ból
blizny, a ciało reagowało z oporem, jakby dopiero co przebiegł kilka mil bez
zatrzymania. Możliwe też, że była to wina oszołomienia emocjami i przerażeniem
gromadzącymi się na granicy świadomości. Jednak bez względu na przyczynę wujowi
udało się złapać Harry'ego za kołnierz piżamy, zanim zdążył cokolwiek
powiedzieć czy choćby się uchylić.
Gwałtowne
potrząśnięcie pozbawiło go równowagi i szansy na wyrwanie się. Okulary zjechały
z wąskiego nosa, w porę unikając roztrzaskania przez cios w skroń. Gdy z
impetem uderzył w przeciwległą ścianę i osunął się na podłogę, wuj Vernon
wyrósł nad nim, unosząc swoją wielką dłoń.
Wtedy zdarzyło
się coś, czego zupełnie się nie spodziewał.
— Tato! —
krzyknął Dudley. — Zostaw go.
Petunia i Vernon zamarli, a sam Harry potrafił jedynie gapić się z szeroko otwartymi ustami. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Dudley sprzeciwił się ojcu. Dlaczego w ogóle stanął w obronie kogoś takiego jak Harry?
Z westchnieniem
wstał z huśtawki i powolnym krokiem ruszył ciemnymi uliczkami w kierunku Privet
Drive.
— Ja
słyszałem twoje krzyki, nie myśl sobie. — Kiedy następnego dnia w ogrodzie
Dudley zwrócił się do Harry’ego, twarz miał skupioną i poważną. — Może nie
rozumiem tego, co się stało, ale cokolwiek to było, było straszne. Tato nie
powinien cię uderzyć. Bo ja... ja teraz wiem, że to złe.
Wypowiedź może
była nieskładna i bardzo w stylu Dudleya, jednak słowa, jakie wtedy padły,
mogłyby konkurować z tezą zakładającą istnienie inteligentnych gumochłonów.
Harry dowiedział się, że ostatni rok szkolny był dla jego kuzyna równie ciężki
jak dla niego samego. Choć kuzyn nie stawiał czoła smokom ziejącym ogniem czy
trytonom żyjącym w głębinach jeziora, był zmuszony radzić sobie z nowo powstałą
bandą, która siała terror wszędzie, gdzie się pojawiła. Dudley posmakował
własnego oręża — jego przyjaciele przyłączyli się do silniejszego przywódcy,
przez co został zupełnie sam, jak niegdyś Harry. Ten jeden rok nauczył go tego,
czego nigdy nie nauczyli rodzice; zrozumienia dla cudzego cierpienia.
Kolejne
zdumienie przyszło, kiedy Dudley wśliznął się nocą do sypialni Harry’ego, by
wyrwać go z sennego koszmaru, nim wuj czy ciotka się obudzą. Wtedy Dudley
jedynie przyjął podziękowanie wzruszeniem ramion i wyszedł. Następnym razem
jednak zaczęły się pytania zrodzone z ciekawości zmieszanej z równie silnym
lękiem. Pulchny chłopak przysiadł obok łóżka Harry’ego, a jego sylwetka
niewyraźnie odznaczała się w blasku pomarańczowej latarni. Harry zauważył, że
wiele stracił ze swojej buty, a z twarzy znikła złośliwość.
Rozmawiali
długo. Na początku niezgrabnie i niepewnie, często przerywając długim
milczeniem, bo jak rozmawiać z kimś, z kim toczyło się wojnę od zawsze? Kogo
nienawidziło się i kim pogardzało? Z czasem jednak słowa łatwiej opuszczały
usta i wytworzyła się delikatna nić dobrej woli. Dwa zupełnie różne światy
zetknęły się ze sobą i po raz pierwszy spróbowały zrozumieć.
Harry ocknął
się z zamyślenia i skręcił w Magnolia Crescend. Wzdrygnął się, gdy przypomniał
sobie, iż to właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczył Syriusza. Mimo że powinien
teraz się z tego śmiać, nie potrafił — ciemne cienie pozostały, a Harry
wiedział, że tym razem może czaić się w nich coś więcej niż niegroźny animag
będący jego ojcem chrzestnym. Aż nazbyt często miał wrażenie, że jest
obserwowany, choć nigdy nie miał pewności, czy winne było temu przewrażliwienie.
Mógłby przysiąc, że kilka razy widział zakapturzoną postać, stojącą w półcieniu
po drugiej stronie ulicy, ale po jednym mrugnięciu powiekami rozpływała się,
jakby nigdy wcześniej jej tam nie było.
Delikatnie
przesunął palcami po różdżce ukrytej pod cienkim materiałem koszulki. Nigdy się
z nią nie rozstawał, będąc gotowym do obrony w każdej chwili. Stała czujność,
pomyślał ponuro. Pokręcił głową nad własną lekkomyślnością. Już dawno powinien
wrócić do domu, zamiast włóczyć się późnym wieczorem po Little Whinging.
Gazety nie
donosiły o atakach i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Harry podejrzewał,
że Voldemort nie zaryzykuje otwartej wojny, zanim nie zbierze sił lub nie
wydarzy się coś, co go do tego zmusi, bo dopóki czarodziejski świat nie wierzył
w zapewnienia Dumbledore’a o odrodzeniu, sytuacja działała na jego korzyść.
Harry widział jednakże na własne oczy to, czego nie dostrzegali dziennikarze
zamieszczający nekrologi — że te cztery niedawne śmierci młodych czarodziei nie
były dziełem niefortunnych wypadków. Znał te ofiary z własnych snów.
Już po
pierwszej wizji wysłał sowę do Dumbledore’a.
Wiedział, że
łączy go unikalna więź z Voldemortem. Pamiętał tłumaczenie dyrektora, że ofiara
Lily nie tylko doprowadziła do upadku czarnoksiężnika; tamtej nocy jakimś sposobem
Harry otrzymał część jego mocy. Ale widzieć jego oczami? Czuć całym sobą jego
złość i nienawiść? Harry nie potrafił tego zrozumieć, a niewiedza… dobry Boże,
niewiedza chwytała go lepkimi mackami grozy — co, jeśli kolejny dzień odkryje
przed nim nowe powiązania z tym strasznym potworem? Co, jeśli nie będzie nawet
sposobu zatrzymania tych przerażających i bolesnych snów?
List był
nieskładny. Zawierał mnóstwo pytań i przesycała go prawie błagalna prośba o
wyjaśnienie i pomoc. Tylko dlaczego nie otrzymał odpowiedzi? Czy Hedwidze nie
udało się znaleźć adresata? Już drugi tydzień Harry czekał na powrót swojej
sowy.
Wzdrygnął się i
energicznie potarł palcami czoło w próbie wyparcia ostrego bólu, który przeszył
bliznę. Czasami odczucie było tak silne, jakby Voldemort stał tuż obok, ale
trwało to krótko. Bardziej frustrujące były momenty, kiedy musiał znosić tępe
pulsowanie niepozwalające zasnąć czy skoncentrować się na wypełnianiu obowiązków,
jakie nakładała na niego ciotka Petunia. Starał się jednak do tego
przyzwyczaić. Od wydarzeń na cmentarzu ból blizny stanowił nieodłączny element
codzienności.
Harry minął
ostatni zakręt i zamarł. Kilkadziesiąt metrów dalej wysoka postać w kapturze stała
bez ruchu i obserwowała dom pod numerem czwartym. Skok adrenaliny zmusił mięśnie
do natychmiastowej reakcji. Harry cofnął się o krok, ukrywając się za
rozłożystym krzewem azalii rosnącym obok. Z różdżką w dłoni, zza drobno
uplecionych gałązek, wbił wzrok w trawnik przed domem. Wydawało się, że w
pobliżu nie ma nikogo więcej, lecz sekundę później z cienia wyłoniły się trzy
postacie. W świetle latarni błysnęły białe maski.
Ze zgrozą
obserwował, jak pojawiają się kolejni śmierciożercy.
Nie dostaną się
do środka, pomyślał gorączkowo, ofiara mamy pozwoli na to.
Ucieknie i wezwie Błędnego Rycerza. Dotrze do Nory. Tata Rona pracuje w
ministerstwie...
Trzask
aportacji oznajmił przybycie ostatniej postaci.
Harry
zachłysnął się, kiedy ból niemal rozsadził mu czaszkę. Przytknął dłonie do
blizny i skulił się, zaciskając zęby. Przez dobrą chwilę mrugał gwałtownie,
próbując pozbyć się mroczków przed oczami. W końcu, kiedy ból stał się znośniejszy,
wyprostował się i spojrzał na dom pod numerem czwartym. Merlinie… Voldemort
unosił różdżkę, a w następnej chwili powietrze zawibrowało od potężnej magii.
Wszystko nastąpiło po sobie błyskawicznie: drzwi otworzyły się z hukiem, z
wewnątrz rozległ się przeraźliwy krzyk i rumor, a okna rozświetlił zielony
błysk światła.
Kiedy Voldemort
wyszedł z domu, na jego nieludzkiej twarzy malowała się wściekłość. Zaklęciem
wyprowadził ciotkę Petunię i Dudleya, po czym opuścił ich na trawnik. Żyli,
choć byli bladzi z szoku i przerażenia.
— Gdzie on
jest? — wysyczał Voldemort, schylając się nad kulącym i szlochającym
chłopakiem. — Gdzie jest Harry Potter?
Dudley
zatrząsnął się spazmatycznie.
— Ja… ja… nie
wiem.
Rzucone Crucio poderwało go w powietrze jak
szmacianą lalkę. Zawisł na ułamek sekundy, by po chwili upaść ciężko. Kości
zatrzeszczały. Tarzał się pod klątwą, krzycząc tak głośno, że aż mroziło krew w
żyłach. Dlaczego nikt tego nie słyszy? Dlaczego ta ulica jest tak upiornie
cicha poza tym jednym, przeszywającym dźwiękiem?
Zrób coś, przemówił
cichy głos w głowie Harry’ego, zrób coś… cokolwiek. Drugi głos jednak
szeptał coś innego. Jeśli Voldemort cię zobaczy, zabije was wszystkich…
wiesz o tym… widziałeś.
Różdżka drgnęła
w dłoni Harry’ego, gdy kurczowo zacisnął na niej palce. Wolną dłonią przesunął
gałązki. Nikt tego nie zauważył. Serce załomotało mu dziko w piersi, jakby było
ptakiem pragnącym wyrwać się na wolność. W uszach szumiała krew, kiedy jak w
transie celował w Voldemorta. Było wystarczająco blisko.
Tylko jedna
próba, aby to wszystko zakończyć. Tylko jedna próba, aby uwolnić świat od tego
potwora. Zabić… tylko i aż zabić… Przecież wiedziałeś, że jedynie tak można go
powstrzymać. Zrozumiałeś to w momencie, w którym wróciłeś z tamtego cmentarza…
Harry skupił
się na wypowiedzeniu klątwy. Aby rzucić zaklęcie niewybaczalne trzeba
naprawdę tego chcieć, zabrzmiały mu w pamięci słowa fałszywego Moody’ego.
Przypomniał sobie śmierć rodziców, Cedrika, a także tych wszystkich, którzy
byli torturowani w jego wizjach i pierś wypełnił mu gniew tak silny, że zdawał
się spalać go od środka. Gniew za wszystkie krzywdy, jakie doznał od Dursleyów
— za każde zamknięcie w komórce, raniące słowa, zakazy i nakazy, bolesny głód,
kiedy odmawiano mu jedzenia,
tylko dlatego że użył magii, i za długie chwile dotkliwej samotności pośród
krzyków krewnych. Musiał z tym żyć każdego dnia, bo jednym zaklęciem,
kilkanaście lat temu, Voldemort pozbawił go rodziny.
Poczuł pod
palcami ciepło, a koniec różdżki rozjarzył się zieloną poświatą.
Tylko jedna
próba, aby to wszystko zakończyć...
Przybliżył się
o krok, by mieć pewność, że klątwa trafi w cel. Czegoś jednak brakowało. Coś
uporczywie nie pozwalało słowom uwolnić się z ust…
I wtedy
wszystko ustało. Ostatnie sylaby Avady
Kedavry przebrzmiały w delikatnym szumie wiatru łaskoczącego liście i
pieszczącego równo przycięte trawniki. Lecz to nie Harry wypowiedział
inkantację. Voldemort stał nad martwym Dudleyem, a w jego oczach nie było nic
więcej poza pogardą i nienawiścią.
Nagle ktoś
chwycił Harry’ego za ramiona i zacisnął dłoń na ustach, by powstrzymać krzyk. Szarpnął
się, gdy został pociągnięty w głąb uliczki, ale wtedy zobaczył napiętą z emocji
twarz pani Figg. Zaskoczony wytrzeszczył oczy, co minęło, gdy usłyszał kolejne
przeraźliwe wycie towarzyszące Crucio.
Kobieta
wyszeptała:
— Biegnij tą ulicą
aż do Rose Avenue, najszybciej jak potrafisz. Tam będziesz bezpieczny.
Ministerstwo już wie. Aurorzy zaraz tu będą.
— A pani? —
wychrypiał, gdy Figg opuściła dłoń.
— Dam sobie
radę — powiedziała z wymuszonym uśmiechem, machając przed oczami Harry’ego swoją
własną różdżką. Był to co najmniej kuriozalny widok, bo w tym momencie zupełnie
nie przypominała wiotkiej i nieporadnej staruszki. — Może nie jestem aurorką,
ale jestem całkiem dobrą czarodziejką.
Harry zawahał
się, lecz pod twardym spojrzeniem pani Figg skinął głową. Rzucił się pędem
wzdłuż ulicy. Umysł miał dziwnie pusty, jakby był tylko ciałem i niczym więcej
— nogami pokonującymi kolejne skrzyżowanie, płucami łapiącymi powietrze, oczami
wyznaczającymi trasę. Nie wiedział, jak długo to trwało, ale nie czuł
zmęczenia.
W końcu dotarł
do parku. Przeskoczył ogrodzenie i przeciął plac zabaw. Przyspieszył. Już
niedaleko. Adrenalina krążyła w jego żyłach, wyostrzała zmysły i pozwalała
bagatelizować ostre kłucie w płucach. Na oślep przeskakiwał wykroty, okrążał
krzewy i zarośla. Przestrzeni wokół nie oświetlało żadne światło i tylko dobra
pamięć tego miejsca pozwoliła mu omijać przeszkody i się nie potknąć. Nie
zdążył jednak wybiec poza linię drzew, kiedy usłyszał trzask aportacji. Wokół
załopotały czarne płaszcze.
— No Potter,
wiemy, że tu jesteś. Ktoś się za tobą stęsknił, kici, kici… — skrzekliwy głos
nawoływał go jak w jakiejś parodii zmartwionego właściciela.
— Przestań,
Rowle, bo niedobrze mi się robi, jak ciebie słucham. Przypominasz mi Bellę.
Jesteś równie niezrównoważony, co ta wariatka.
Rowle odburknął
coś niezrozumiale. Trzech innych śmierciożerców nie brało udziału w tej
krótkiej wymianie zdań. Przeczesywali uważnie teren, oświetlając sobie drogę
różdżkami. Harry starał się wycofać, ale zamarł, gdy jeden z mężczyzn uniósł
wyżej ramię i spojrzał prosto w miejsce, w którym stał.
— Drętwota!
Śmierciożerca
runął na ziemię z głośnym tąpnięciem. Harry rzucił się do ucieczki, lawirując
wśród ciemności i unikając rzucanych na oślep zaklęć.
— Accio
Błyskawica! — krzyknął, nawet nie zastanawiając się nad wyborem zaklęcia.
W tym momencie
chciał jedynie wydostać się stąd jak najszybciej.
Kiedy jedno z
zaklęć świsnęło Harry'emu koło ucha, odwrócił się i wycelował w kierunku, skąd
nadeszło. Kolejna Drętwota dosięgnęła
celu, lecz musiał drogo za to zapłacić. Tuż przy linii drzew potknął się, gdy
jedna z klątw rozdarła koszulkę, raniąc lewy bok. Upadł na kamienie i żwir,
boleśnie kalecząc kolana oraz łokcie. Różdżka wypadła mu z ręki i poturlała się
na chodnik.
Rowle
zarechotał głośno.
W następnej
chwili błękitna smuga powędrowała w stronę Harry’ego, ale w porę przetoczył się
na plecy. W miejscu, w którym przed chwilą leżał, zaklęcie wypaliło głęboką dziurę.
— Nic ci to nie
da, dzieciaku — odezwał się inny mężczyzna; jego głos był lodowaty i wyniośle
przeciągał głoski.
Harry cofał się
niezdarnie po ziemi, błądząc rękoma, aż pod palcami wyczuł różdżkę. Ledwie jednak
zdążył ją uchwycić, kolejna klątwa trafiła go w dłoń. Trzask łamanego drewna zwrócił
uwagę wszystkich. Harry zamarł.
Różdżka z
ostrokrzewu i pióra feniksa została roztrzaskana.
Lucjusz Malfoy
niespiesznie celował w ogarniętego szokiem chłopaka. W wątłym blasku ulicznej
latarni zamigotały niemal białe
włosy. Chociaż jego twarz przysłaniała trupio biała, pozbawiona wyrazu maska,
Harry wiedział, że właśnie teraz na ustach mężczyzny pojawia się okrutny, pełen
satysfakcji uśmiech.
I kiedy już myślał,
że wszystko stracone, że za chwilę zabiją go albo zabiorą do Voldemorta, ulicę
pochłonęła głęboka czerń. Okrzyk zaskoczenia rozległ się w ciemności.
Nie tracąc
czasu, Harry skoczył na nogi. Świst miotły zabrzmiał wyraźnie tuż obok.
— Finite
Tenebrae.
Ciemność nagle się
rozwiała, ale było już za późno. Harry wzbijał się ostro w powietrze i wkrótce
mknął wysoko ponad miastem, nie zważając na pokrwawioną rękę, gwałtowne targanie
wiatru, ani nie oglądając się za siebie.
Wzniósł się na
wysokość chmur. Powietrze przesycała tutaj wilgoć, która osadzała się
kropelkami na skórze i ubraniu, ale przynajmniej miejsce to dawało schronienie
od niepożądanych oczu. Przez kilka minut pędził na wschód, próbując uspokoić
gonitwę myśli. Obawiał się zawrócić do miejsca, w którym mieli czekać aurorzy.
Jeśli miałby być ze sobą całkowicie szczery, wolał nie ryzykować i udać się
prosto do Londynu. Tam mógłby z pomocą sieci Fiuu przedostać się do Nory.
Instynkt mówił mu, że im dalej od Little Whinging, tym bezpieczniej.
W końcu obniżył
lot, by zorientować się w swoim położeniu. Zanim się jednak rozejrzał, miotła
szarpnęła gwałtownie. Obrócił głowę i zobaczył, że witki są zupełnie sczerniałe,
jakby zostały przypalone klątwą. Błyskawica zadygotała wściekle i ledwo udało
mu się utrzymać kurs. Boleśnie zacisnął palce na rączce i skierował trzonek w
dół. Pod nim rozpościerał się szeroki pas pustej przestrzeni. Próbował
wylądować, ale kilkanaście stóp nad polaną zupełne stracił nad miotłą panowanie
i z impetem uderzył w ziemię.
Masując bark,
rzucił miotle gniewne spojrzenie, ale zaraz potem westchnął. Powinien być
wdzięczny. Jeżeli klątwę otrzymał jeszcze przed wzbiciem się w powietrze, to rzeczywiście
była warta swojej ceny. Wiedział, że zabezpieczały ją zaklęcia chroniące przed
urokami i to opóźnienie najprawdopodobniej uratowało mu życie.
Chwiejnie
dźwignął się nogi i rozejrzał, nasłuchując. Wokół panowała cisza przetykana
szumem liści, tykaniem świerszczy i łagodnym szmerem rzeki. Odetchnął głęboko i
zszedł na piaszczysty brzeg. Trzęsące się z wysiłku i emocji ręce zanurzył w
chłodnej wodzie i przemył ranę na wierzchu dłoni. Dopiero teraz mógł przyjrzeć
się efektom spotkania ze sługami Voldemorta. Rana pod żebrami nie była głęboka,
zaledwie draśnięcie, ale i tak koszulka zabarwiła się ciemną czerwienią. Dłoń
natomiast stanowiła zupełnie osobną historię. Paskudnie rozcięcie zaczynało się
w połowie palca wskazującego, a kończyło na nadgarstku. Harry rozdarł dół
nogawki i skrawkiem materiału owinął ranę.
Kiedy skończył doprowadzać
się do porządku, wpadł na pomysł. Może warto spróbować? Uniósł dłoń, „która ma
moc” nad czymś, co mogło uchodzić za ścieżkę, ale nic się nie wydarzyło. Westchnął.
Gdy dwa lata temu wezwał Błędnego Rycerza, przez przypadek wyciągnął nad drogą dłoń
z różdżką. Głupio łudził się, że zadziała bez tego.
W końcu usiadł
pod rozłożystą olchą i wpatrzył się w pierwsze krople spadające z ciężkich,
ołowianych chmur. Czuł zrezygnowanie. Zupełnie nie wiedział, gdzie się
znajduje. Nie miał różdżki. Miotła nie nadawała się do lotu, a gdzieś tam wciąż
wisiało widmo śmierciożerców i Voldemorta. Harry odegnał wspomnienie, które
sprawiło, że coś zimnego zacisnęło się na jego sercu.
Na
rozpamiętywanie przyjdzie jeszcze czas.
Przymknął
powieki, wsłuchując się w szybkie bicie własnego serca. Skupił się na rześkiej
i wyrazistej woni mokrego igliwia, która przesycała burzliwe powietrze.
Adrenalina powoli ustępowała, a oddech się uspokajał. Dopiero teraz poczuł, jak
bardzo jest wyczerpany. Nie wiedział, jak długo tak siedział, poddając się
zmęczeniu, ale kiedy deszcz zaczął bębnić w ziemię i rozpryskiwać się na
krzewach, trawie i kwiatach, zdecydował się ruszyć w drogę. Jeśli uda mu się
wydostać z tego lasu, być może będzie wiedział, co robić dalej.
Podążył ścieżką
wijącą się wśród gąszczy. Od czasu do czasu potykał się na konarach i wybojach,
oświetlanych jedynie srebrnymi przecięciami błyskawic. Im dłużej przemierzał
las wśród wichury i ciemności, tym większa dławiła go rezygnacja. Był
przemoczony, zziębnięty i zupełnie zagubiony.
Po dwóch
godzinach musiał dać za wygraną. Osunął się po pniu, mamrocząc pod nosem
najgorsze przekleństwa, jakie znał. Rezygnacja zamieniła się we wściekłość.
Gdyby chociaż nie padało, mógłby przeczekać do świtu i odpocząć, nim dalsza
wędrówka będzie miała jakikolwiek sens. Objął się ramionami i oparł czoło o
kolana. Krople deszczu spływały strumykiem po karku, wlewały się do butów,
oblepiały ramiona i tors. Harry odchylił lekko głowę i spod przymrużonych
powiek spojrzał gniewnie na kurtynę deszczu, która opadała z ciemnych,
kłębiastych chmur.
— No proszę...
Głos Lucjusza
Malfoya zaskoczył Harry’ego tak bardzo, że w jednej chwili zerwał się na nogi.
Malfoy senior stał niedbale oparty o pień dębu, mrucząc w zadowoleniu. Z
błyskiem triumfu bawił się różdżką, tocząc ją między długimi palcami. Musiał
rzucić na siebie zaklęcie odbijające, gdyż żaden skrawek jego osoby ani drogich
szat nie ucierpiał od ulewy.
— Jak mnie
znalazłeś? — wypalił Harry.
Było to pierwsze,
co przyszło mu do głowy. Jak u licha
akurat ten mężczyzna znalazł go w akurat tej głuszy?
— Zaklęcie śledzące
— odparł Lucjusz. — Choć przyznam, że nie było to łatwe. Szybko nam uciekłeś i
trzeba było dobrze wycelować.
Harry nie
przypominał sobie, by trafiło go jakiekolwiek zaklęcie, ale pośród zamieszania,
jakie wtedy wybuchło… cóż, rzeczywiście mógł to przegapić. Nic nie wiedział na
temat zaklęć śledzących i gdyby nie to, że najprawdopodobniej podzieli los
ofiar ze swoich snów, obiecałby sobie nadrobić luki w edukacji.
— Trochę długo
to zajęło.
— Och,
bynajmniej — odrzekł mężczyzna i skrzywił się na wspomnienie jakiegoś niezbyt
przyjemnego wydarzenia. — Widzisz, twoi przyjaciele narobili trochę
zamieszania.
Ta uprzejma
rozmowa miała w sobie coś złowieszczego, ale Harry był zbyt wyczerpany, by czuć
strach. Bez różdżki nie miał szans, zdany jedynie na tego śmierciożercę. Obserwował
uważnie każdy ruch mężczyzny, ale poza tym mógł jedynie kontynuować tę niecodzienną
konwersację.
— Powinienem im
pogratulować. Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy? — zapytał, zataczając ręką po
gęstwinie. — Zdaje się, że moja miotła oberwała waszą klątwą i wylądowałem na
jakimś pieprzonym zadupiu.
Lucjusz
zacmokał z dezaprobatą.
— Cóż za
wulgarny język... Jesteśmy dwadzieścia mil od Little Whinging, nieopodal
Rammore Common [1].
To było zbyt
dziwne. Zamiast aportować się do jakiegoś koszmarnego miejsca, znanego tylko
Voldemortowi, po prostu stali sobie i rozmawiali. Harry zmrużył oczy i
skrzyżował ręce na piersi.
— Zdawało mi
się, że jestem cennym obiektem Voldemorta. Czekasz na zaproszenie? Gdzie
reszta?
— Powiedzmy, że
mamy parę rachunków do wyrównania.
Harry otworzył
szeroko oczy ze zdumienia.
— Dalej męczy
cię żal po Zgredku? Pomyślałby kto, że Malfoyowie są na tyle bogaci, że stać
ich na nową służbę.
Malfoy senior
machnął niedbale ręką, na której zamigotał czarny sygnet.
— Och nie, nie
chodzi o niego. Po głębszym zastanowieniu za tamto powinienem ci nawet
podziękować. — Różdżka w dłoni Malfoya znieruchomiała, kiedy spojrzał na Harry’ego
przenikliwie. — Czarny Pan był bardzo niepocieszony zniszczeniem dziennika.
Nagle Harry coś
zrozumiał. Zamknął oczy, przypominając sobie jedną z wizji. Widział w niej, jak
Voldemort torturuje Lucjusza. Wtedy tylko nie wiedział dlaczego.
— Ach, no tak…
— wyszeptał do siebie.
Malfoy spojrzał
na niego dziwnie, ale nic nie powiedział. Po dłuższej chwili kontynuował, ważąc
każde słowo:
— Myślę, że
Czarny Pan może być zaledwie lekko zawiedziony twoją śmiercią. Widzisz, chciał
cię zabić osobiście, ale w ostatecznym rozrachunku będzie zadowolony, widząc
cię martwym.
Harry zerknął dyskretnie
w bok, pragnąc znaleźć wyjście z całej sytuacji, ale wiedział, że jest to
bezcelowe. Za nim stała gęsta ściana z zielonych paproci oraz sosen, odcinając
drogę ucieczki i nie miał nic, co mógłby wykorzystać w obronie. Jeszcze chwila
i ta rozmowa się skończy. Harry poznał ten sam niecierpliwy ruch, to samo
ostateczne drgnięcie różdżki, jakby przymierzała się do rzucenia klątwy. Ile
czasu minęło od tamtej nocy na cmentarzu? Od chwili, gdy pierwszy raz musiał
przygotować się na własną śmierć? Kiedy zrozumiał, że umierać godnie tak wiele
znaczy?
Trzydzieści
darowanych dni.
Kiedy usta wypowiadały
pierwszą sylabę, ciało Harry’ego zareagowało instynktownie. Uchylił się w bok,
unikając pierwszej klątwy, ale sekundę później następna trafiła go prosto w
pierś. Coś z wielką siłą przygniotło mu klatkę piersiową, aż żebra zaczęły pękać.
Ból był tak obezwładniający, że ledwo zarejestrował upadek na rozmokniętą ziemię.
Jego oczy zaszkliły się, gdy desperacko złapał palcami za szyję w bezowocnej
próbie odegnania niewidzialnego przeciwnika i zaczerpnięcia w płuca powietrza.
Kiedy zaklęcie
zostało cofnięte, przez chwilę spazmatycznie łapał zamroczony powietrze,
czując, jak promieniujący od klatki ból przenika aż do koniuszków palców. Próbował
podźwignąć się na trzęsących ramionach, ale udało mu się jedynie nieco unieść
głowę, by przez taflę deszczu spojrzeć prosto w szare, zimne jak stal oczy,
które błyszczały szaleńczo niczym płynna rtęć.
— Pieprz się,
Malfoy — wycharczał, mimo że każde słowo powodowało jeszcze większy ból. — Nie
ugiąłem się przed Voldemortem i nie ugnę przed tobą.
— Zapewniam
cię, że jeszcze będziesz błagał, abym zmienił plany i zaprowadził cię do
Czarnego Pana — wysyczał mężczyzna, wykrzywiając usta w mrocznym uśmiechu. — Bo
widzisz, ja mogę poświęcić ci nieograniczoną ilość czasu. W przeciwieństwie do
niego nie jestem tak zajęty. A tutaj nikt cię nie usłyszy. Nikt ci nie
pomoże.
W głosie mężczyzny
brzmiało coś, od czego przechodził po plecach lodowaty dreszcz. Śmierciożerca
ponownie uniósł własną różdżkę, niemal lekko, prawie niedbale.
— Crucio.
Zniknęło zimno
i zmęczenie. Świat rozmył się pozbawiony kolorów i dźwięków. Każdy nerw
wypełnił niewyobrażalny ból, gorszy niż wszystko inne. Harry nie czuł nic
więcej poza niewidzialnymi, rozgrzanymi ostrzami, które zdawały się ciąć każdy
centymetr jego ciała. Jakąś częścią świadomości powstrzymywał się od krzyku,
byle tylko nie dać bydlakowi satysfakcji, ale to, co czuł do tej pory, okazało
się jedynie wstępem. Ból wzmógł się i z gardła Harry’ego wydobył się
przeraźliwy krzyk. I to rozpaczliwe wycie mieszało się ze śmiechem Malfoya.
— I jak się
panu podoba, panie Potter?
Spod
półprzymkniętych powiek zobaczył pochylającego się nad nim Lucjusza. Przez chwilę
mężczyzna milczał, najwyraźniej upajając się jego cierpieniem, kiedy drżał, leżąc
na plecach, niezdolny do żadnego ruchu. Uszy Harry’ego przepełniało rzężenie
własnych płuc i plusk deszczu miarowo wybijającego rytm, podczas gdy Lucjusz
Malfoy kontynuował swoją bezlitosną kontemplację.
— Mam przestać?
Wystarczy poprosić.
Mężczyzna
zachichotał, parodiując wydarzenia na cmentarzu. Jeśli to mają być ostatnie
chwile przed śmiercią, Harry nie chciał prosić, nie chciał błagać.
— Nie… będę…
nigdy…
Słowa, tak
podobne tych, które wypowiedział przed kimś innym zaledwie miesiąc temu, nawet
jeśli teraz ledwo można było je rozróżnić.
— Jak sobie
życzysz.
Ból powrócił i
Harry już nie powstrzymywał krzyku. Tym razem ból trwał nieprzerwanie, a on zatracał
się w swoim cierpieniu, stając się z nim jednością. Miał wrażenie, że wypełnił
go płynny ogień trawiący każdy milimetr skóry i wnętrzności. W końcu, gdzieś po
drodze, gardło odmówiło posłuszeństwa. Krzyk urwał się i wtedy wkradło się
zrozumienie, że ból się nie skończy. Zrozumienie, że zamiast od zielonego
błysku, umrze, czując ten ogień. Głęboko zapragnął, jak niczego przedtem, aby
wszystko już zniknęło. Aby ten ogień i ból zniknął.
I nagle
wszystko ustało.
Cisza wypełniła
przestrzeń. Harry poczuł, że ziemia trzęsie się pod nim, a może to on się
trzęsie? W ustach czuł coś wilgotnego i metalicznego. Krew?
— Potter?
Harry’emu zdawało
mu się, że zna ten głos, ale nie umiał sobie przypomnieć, do kogo należy.
— Potter?
Słyszysz mnie?
„Tak, słyszę” —
jednak usta nie chciały go słuchać. Otulała go ciemność i pustka, przez które z
oporem przebijało się doznanie cudzych palców na nadgarstkach, tętnicy szyjnej,
muskających powieki. Miał wrażenie, że ktoś zawiesił go w stanie pomiędzy „daleko”
a „blisko”. Jak długo torturował go Lucjusz Malfoy?
— Nie ma czasu
— wymamrotał do siebie znajomy głos. — Trzymaj się. Świstoklik zabierze nas w
bezpieczne miejsce.
Nastąpiło
szarpnięcie w okolicy pępka i wkrótce Harry leżał na trawie, a szum drzew
przycichł. Zrobiło mu się niedobrze. Ktoś przytrzymał jego głowę, gdy
wymiotował. Umysł miał dziwnie jasny i zamroczony. Jakby coś odszczepiło go od
rzeczywistości i obserwował wszystko z boku, a jednocześnie odczuwał każdy ból,
dotyk, dźwięk — bez żadnej kontroli.
— Jest w szoku
— powiedział ten sam ponury głos. — Malfoy urządził sobie prywatne tortury.
Harry poczuł,
jak jego ciało unosi się w powietrze. Po chwili usłyszał szybkie kroki kilku
osób.
— Jak długo? —
zapytał inny mężczyzna.
— Nie jestem
pewien. Zajęło mi dwie godziny, nim zorientowałem się w sytuacji. Tylko
Lucjusza brakowało, a chłopaka nikt nie znalazł. Wygląda na to, że Malfoy miał
około godziny.
— Na Merlina! —
wykrzyknął kobiecy głos. — Godzina pod klątwą Cruciatus?
— Na to wygląda
— odpowiedział mężczyzna ostro. — Chłopak będzie miał szczęście, jeśli
przeżyje.
Trzasnęły
drzwi, a potem kolejne. Odgłos kroków stłumił dywan, kiedy osoba, która go
uratowała, odezwała się ponownie:
— To moja wina,
dyrektorze. Gdybym był ostrożniejszy...
— Severusie,
uspokój się. Miejmy nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.
— Dyrektorze,
niech pan będzie realistą! — warknął. — Godzina! Longbottomowie wytrzymali co
prawda trzy i wie pan, co się z nimi stało, ale ja znam Lucjusza. On nie przerywa
zaklęcia! Jego ofiary prawie zawsze giną i tracą rozum szybciej niż podczas
jakichkolwiek innych tortur. A to jeszcze dzieciak.
Harry słuchał,
na wpół rozumiejąc. W pamięci bardziej żywy był ból i ogień, który teraz
powrócił i nadal trawił go niczym tlący się żar. Nagle uczucie zawieszenia
znikło, zastąpione przez coś miękkiego. Desperacki jęk wydobył się z jego
gardła. Dotyk parzył.
— Spokojnie —
powiedział delikatnie kobiecy głos. — Wszystko jest już w porządku. Wszystko w
porządku.
Harry poczuł,
że ktoś wlewa mu eliksir do ust i zmusza do przełknięcia, potem kolejny i
jeszcze jeden. Po chwili klatkę piersiową musnęło zimno, kiedy zdjęto mu
koszulkę. Z czyjegoś gardła wydobyło się głośne sapnięcie, a potem seria cicho
wymruczanych inkantacji, która zdawała się coś naprawiać. Jak bardzo mogło być
z nim źle? To był przecież tylko Cruciatus.
Na myśl o ogniu i niewidzialnych ostrzach ciałem Harry’ego wstrząsnęły
gwałtowne dreszcze.
— Spokojnie —
mruczał kobiecy głos.
Osoba ta
zdawała się krzątać wokół niego, lecz robiła rzeczy, które były dla Harry’ego
niejasne i niezrozumiałe. Zadawała także pytania, na które nie potrafił
odpowiedzieć.
Jeszcze raz
ktoś odchylił mu głowę i znowu poczuł smak eliksiru.
Potem zapadła
ciemność.
* *
*
Snape chodził
nerwowo wzdłuż jednej z gościnnych sypialni Prince Manor. Wydawał się być
zupełnie pogrążony we własnych myślach, ale jego wzrok co chwilę przykuwała
drobna sylwetka chłopca leżącego na łóżku. Twarz Pottera była blada, upstrzona
kleksami krwi, a ciało przemoczone i brudne od błota. Zdobiło je mnóstwo sińców,
zadrapań oraz dwa rozcięcia. Chłopiec miał też pięć pękniętych żeber i jedno
złamane. Biała kość przebiła się przez skórę i wystawała z klatki.
To cud, że w
ogóle jeszcze żył. Co za przeklęty zbieg wypadków doprowadził bachora do
tamtego miejsca i to prosto w towarzystwo Lucjusza Malfoya?
Madame Pomfrey
odchyliła chłopakowi powieki, ale źrenice nie reagowały na światło, a oczy
pozostawały nieruchome. Cały lekko drżał i choć zdawało się, że wciąż jest
przytomny, nie potrafił odpowiedzieć na żadne pytanie. Kiedy Severus wsłuchiwał
się w ten płytki i chrapliwy oddech, wątpił, czy dzieciak byłby w stanie się
odezwać, nawet gdyby miał pełną świadomość tego, co się wokół niego dzieje.
Osunął się na
krzesło i zamknął oczy. Pozwolił wyrwać się emocjom spod kontroli. Kolejna
śmierć do kolekcji. A nawet jeśli nie, nawet jeśli Pomfrey zdoła go uratować,
to już lepsza śmierć niż los, który spotyka każdego po takiej dawce Crucio. Nagle poczuł na swoim
ramieniu czyjąś dłoń. Spojrzał w górę na wysokiego, siwego czarodzieja, który
przyglądał mu się łagodnie. Aż miał ochotę skulić się od tych jasnych oczu
zdających przenikać na wskroś jego duszę.
— Zawiodłem —
wyszeptał.
Nie powiedział
już nic więcej, jakby dalsze słowa nie potrafiły przejść przez gardło. Spojrzał
ponownie na starca, którego postawa wyrażała smutek, ale i skupienie. Zmarszczki na czole i w kącikach oczu
pogłębiły się w wyrazie zadumy. Severus nie wiedział, o czym mężczyzna myśli,
ale teraz niewiele go to obchodziło.
— Każdy popełnia
błędy, Severusie.
— Ale nie
takie! Obiecałem go chronić. Obiecałem to Lily. — Oczy mężczyzny zasnuło
na chwilę gorączkowe szaleństwo, a z ust zaczął wypływać niepowstrzymany jad: —
Mogłem nie cierpieć tego bachora, mógł dla mnie nic nie znaczyć. Dla mnie to
mógł nawet nigdy się nie urodzić. Ale ja obiecałem jej to z własnej woli,
Dumbledore!
— Masz rację.
Jednak to nie ty do tego doprowadziłeś. Pragnę ci przypomnieć, że to ja źle
rozegrałem tę partię.
_______________________________
[1] Wieś w Anglii, w hrabstwie Surrey. Leży 35 km na południowy zachód od centrum Londynu.
Świetny tekst ! Stylistycznie powalająco ! Błedów brak = ciekawa fabuła :D CZEKAM NA WIĘCEJ !
OdpowiedzUsuńCo moge powiedzieć.....WOW...tyle jestem w stanie napisać. Zgodze się z poprzednikiem stylistyka-powalająca. Tekst ciekawy, a co za tym idzie wciągający. Jedno co mnie delikatnie martwi....Czy Potter ''straci'' zdrowy rozsądek, pamięć, czy to w ten sposób Snape okłamie go o byciu jego ojcem?....Pewnie kolejny jak że genialny plan Dropsoholika, nazywanego Dumbledoorem.....;). K,G
OdpowiedzUsuńHmm...zacznę od drobiazgu: kiedy Vernon szarpał Harrym to zsunęły mu się okulary, a jeśli dobrze zrozumiałam Harry krzyczał podczas snu - nie śpi chyba w okularach, prawda? - ale to taki drobiazg, malutki
OdpowiedzUsuńTroszkę się obawiam, że twój Severus będzie jak na moje gusta zbyt "depresyjny" - co się nie rzadko pojawia w ff (często jest też takim cholerykiem, że aż głowa boli), ale za wcześnie mi to jeszcze ocenić.
Harry...nie wiem, raz go lubię, innym razem mnie drażni, Twój Harry nie obudził we mnie jeszcze żadnych emocji więc zamierzam mu się z ciekawością przyjrzeć.
Lucjusz - pięknie go kreujesz, aż ciarki przechodzą kiedy o nim piszesz...idealnie, chłodny, okrutny, wyniosły, arystokratyczny...taaak...wznoszę pieśń pochwalną nad sposobem jego kreacji.
Dumbledore - podoba mi się sposób w jaki go przedstawiasz, co prawda ciekawi mnie czy uchwycisz te wspaniałe niuanse, dzięki którym jego postać nie jest tak krystalicznie dobra, chociaż słowa "to ja źle rozegrałem tę partię" pozwalają mi mieć nadzieję, że widzisz to o czym mówię, a jeśli tak to z przyjemnością zobaczę jak go rozwiniesz w następnych rozdziałach;
pozdrawiam
Witam,
OdpowiedzUsuńnoż naprawiły się już relacje między Harrym, a Dudleyem a tutaj już musiał zginąć, dobrze, z e go znalazł Severus i jak widać martwi się o niego...
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hej,
OdpowiedzUsuńteraz kiedy naprawiły się delacje Harrego z Dudleyem, ten musiał zginać, Severusowi udało się odnaleźć Harrego w porę, jak i widać, że się martwi o niego...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Aga
Hej,
OdpowiedzUsuńrozdział śwewtny, no nie teraz kiedy naprawiły się relacje Harrego z Dudleyem, ten akurat musiał zginać teraz, Severus uodnaleźć Harrego w samą porę, i widać, że się martwi o niego...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza
Hejka,
OdpowiedzUsuńrozdział jest wspaniały, w cudowny krerujesz Lucjusza taki zimny arystokrata, przykro mi z powodu Dudleya bo widać że zrozumiał błędy... zastanawiam się jak Severus tam trafił i oby Harry nie zwariował...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Zośka