Rozdział 2. Przełamane zaklęcie

Na pewno będzie wojna.
Na pewno coś się stanie.
Niepokój rośnie w moich snach.
Jak mam ocalić się od zła?
— Coma „Wrony”


Pomarańczowa kula słońca wisząca nad Surrey powoli gasła, zasypując nieboskłon łagodną feerią czerwieni, fioletu i granatu. Gdzieniegdzie zamigotały pierwsze gwiazdy. Powietrze przesycało gorąco, mimo iż wiatr szarpał ubrania, podrywając do tańca liście i pył. Czarnowłosy, kościsty chłopiec o jasnych, błyszczących jak dwa szmaragdy oczach siedział na zardzewiałej huśtawce i wsłuchiwał się w miarowe skrzypienie metalu. Wolał to miejsce — puste i ciche — niż powrót do domu na Privet Drive. Wszystko było lepsze od Dursleyów, z którymi spędził ostatnie trzy tygodnie.

Myśli łagodnie ślizgały się po wydarzeniach ostatnich dni. Harry przymknął powieki i powrócił wspomnieniami do tamtej nocy, kiedy w przypływie nieopisanej furii wuj wydzierał się na cały dom. To wtedy po raz pierwszy obudził się z wizji, w której zobaczył świat oczami Voldemorta.

Obezwładniająca panika, dezorientacja i obrzydzenie przyćmiły wszystko inne. Wrzaski czy bezsensowne wygrażanie Dursleyów — jakie to miało znaczenie wobec horroru, którego był świadkiem? Harry uśmiechnął się ponuro na wspomnienie bladej ze strachu twarzy Dudleya, kiedy zza framugi obserwował całą scenę. Jak głośno Harry wtedy krzyczał? Co mówił? Czy również własnymi ustami wypowiadał te same klątwy, które wymawiał Voldemort, gdzieś daleko, mile od Privet Drive?

— Jeśli jeszcze raz obudzisz nas w środku nocy swoimi wrzaskami to obiecuję ci, że…

Na ponaznaczanej purpurowymi plamami twarzy wuja mieszała się wściekłość i dławiąca bezsilność, ale Harry nie słuchał. Jedyna rzecz, która przykuwała jego uwagę to pięści — jeśli tylko znalazły się zbyt blisko. Harry nie był bezbronny. Już dawno nauczył się radzić sobie z wujostwem. Byli po prostu zbyt tępi i pomimo że współistnienie z nimi nigdy nie było łatwe, nie mogli być ani gorsi, ani okrutniejsi, ani bardziej niebezpieczni niż sam Voldemort.

Tym razem jednak się przeliczył, a może po prostu był zbyt osłabiony, by zauważyć, że cierpliwość wuja dobiega końca. Po ocknięciu się ze snu zaćmiewał go ból blizny, a ciało reagowało z oporem, jakby dopiero co przebiegł kilka mil bez zatrzymania. Możliwe też, że była to wina oszołomienia emocjami i przerażeniem gromadzącymi się na granicy świadomości. Jednak bez względu na przyczynę wujowi udało się złapać Harry'ego za kołnierz piżamy, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć czy choćby się uchylić.

Gwałtowne potrząśnięcie pozbawiło go równowagi i szansy na wyrwanie się. Okulary zjechały z wąskiego nosa, w porę unikając roztrzaskania przez cios w skroń. Gdy z impetem uderzył w przeciwległą ścianę i osunął się na podłogę, wuj Vernon wyrósł nad nim, unosząc swoją wielką dłoń.

Wtedy zdarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewał.

— Tato! — krzyknął Dudley. — Zostaw go.


Petunia i Vernon zamarli, a sam Harry potrafił jedynie gapić się z szeroko otwartymi ustami. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Dudley sprzeciwił się ojcu. Dlaczego w ogóle stanął w obronie kogoś takiego jak Harry?

Z westchnieniem wstał z huśtawki i powolnym krokiem ruszył ciemnymi uliczkami w kierunku Privet Drive.

Ja słyszałem twoje krzyki, nie myśl sobie. — Kiedy następnego dnia w ogrodzie Dudley zwrócił się do Harry’ego, twarz miał skupioną i poważną. — Może nie rozumiem tego, co się stało, ale cokolwiek to było, było straszne. Tato nie powinien cię uderzyć. Bo ja... ja teraz wiem, że to złe.

Wypowiedź może była nieskładna i bardzo w stylu Dudleya, jednak słowa, jakie wtedy padły, mogłyby konkurować z tezą zakładającą istnienie inteligentnych gumochłonów. Harry dowiedział się, że ostatni rok szkolny był dla jego kuzyna równie ciężki jak dla niego samego. Choć kuzyn nie stawiał czoła smokom ziejącym ogniem czy trytonom żyjącym w głębinach jeziora, był zmuszony radzić sobie z nowo powstałą bandą, która siała terror wszędzie, gdzie się pojawiła. Dudley posmakował własnego oręża — jego przyjaciele przyłączyli się do silniejszego przywódcy, przez co został zupełnie sam, jak niegdyś Harry. Ten jeden rok nauczył go tego, czego nigdy nie nauczyli rodzice; zrozumienia dla cudzego cierpienia.

Kolejne zdumienie przyszło, kiedy Dudley wśliznął się nocą do sypialni Harry’ego, by wyrwać go z sennego koszmaru, nim wuj czy ciotka się obudzą. Wtedy Dudley jedynie przyjął podziękowanie wzruszeniem ramion i wyszedł. Następnym razem jednak zaczęły się pytania zrodzone z ciekawości zmieszanej z równie silnym lękiem. Pulchny chłopak przysiadł obok łóżka Harry’ego, a jego sylwetka niewyraźnie odznaczała się w blasku pomarańczowej latarni. Harry zauważył, że wiele stracił ze swojej buty, a z twarzy znikła złośliwość.

Rozmawiali długo. Na początku niezgrabnie i niepewnie, często przerywając długim milczeniem, bo jak rozmawiać z kimś, z kim toczyło się wojnę od zawsze? Kogo nienawidziło się i kim pogardzało? Z czasem jednak słowa łatwiej opuszczały usta i wytworzyła się delikatna nić dobrej woli. Dwa zupełnie różne światy zetknęły się ze sobą i po raz pierwszy spróbowały zrozumieć.

Harry ocknął się z zamyślenia i skręcił w Magnolia Crescend. Wzdrygnął się, gdy przypomniał sobie, iż to właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczył Syriusza. Mimo że powinien teraz się z tego śmiać, nie potrafił — ciemne cienie pozostały, a Harry wiedział, że tym razem może czaić się w nich coś więcej niż niegroźny animag będący jego ojcem chrzestnym. Aż nazbyt często miał wrażenie, że jest obserwowany, choć nigdy nie miał pewności, czy winne było temu przewrażliwienie. Mógłby przysiąc, że kilka razy widział zakapturzoną postać, stojącą w półcieniu po drugiej stronie ulicy, ale po jednym mrugnięciu powiekami rozpływała się, jakby nigdy wcześniej jej tam nie było.

Delikatnie przesunął palcami po różdżce ukrytej pod cienkim materiałem koszulki. Nigdy się z nią nie rozstawał, będąc gotowym do obrony w każdej chwili. Stała czujność, pomyślał ponuro. Pokręcił głową nad własną lekkomyślnością. Już dawno powinien wrócić do domu, zamiast włóczyć się późnym wieczorem po Little Whinging.

Gazety nie donosiły o atakach i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Harry podejrzewał, że Voldemort nie zaryzykuje otwartej wojny, zanim nie zbierze sił lub nie wydarzy się coś, co go do tego zmusi, bo dopóki czarodziejski świat nie wierzył w zapewnienia Dumbledore’a o odrodzeniu, sytuacja działała na jego korzyść. Harry widział jednakże na własne oczy to, czego nie dostrzegali dziennikarze zamieszczający nekrologi — że te cztery niedawne śmierci młodych czarodziei nie były dziełem niefortunnych wypadków. Znał te ofiary z własnych snów.

Już po pierwszej wizji wysłał sowę do Dumbledore’a.

Wiedział, że łączy go unikalna więź z Voldemortem. Pamiętał tłumaczenie dyrektora, że ofiara Lily nie tylko doprowadziła do upadku czarnoksiężnika; tamtej nocy jakimś sposobem Harry otrzymał część jego mocy. Ale widzieć jego oczami? Czuć całym sobą jego złość i nienawiść? Harry nie potrafił tego zrozumieć, a niewiedza… dobry Boże, niewiedza chwytała go lepkimi mackami grozy — co, jeśli kolejny dzień odkryje przed nim nowe powiązania z tym strasznym potworem? Co, jeśli nie będzie nawet sposobu zatrzymania tych przerażających i bolesnych snów?

List był nieskładny. Zawierał mnóstwo pytań i przesycała go prawie błagalna prośba o wyjaśnienie i pomoc. Tylko dlaczego nie otrzymał odpowiedzi? Czy Hedwidze nie udało się znaleźć adresata? Już drugi tydzień Harry czekał na powrót swojej sowy.

Wzdrygnął się i energicznie potarł palcami czoło w próbie wyparcia ostrego bólu, który przeszył bliznę. Czasami odczucie było tak silne, jakby Voldemort stał tuż obok, ale trwało to krótko. Bardziej frustrujące były momenty, kiedy musiał znosić tępe pulsowanie niepozwalające zasnąć czy skoncentrować się na wypełnianiu obowiązków, jakie nakładała na niego ciotka Petunia. Starał się jednak do tego przyzwyczaić. Od wydarzeń na cmentarzu ból blizny stanowił nieodłączny element codzienności.

Harry minął ostatni zakręt i zamarł. Kilkadziesiąt metrów dalej wysoka postać w kapturze stała bez ruchu i obserwowała dom pod numerem czwartym. Skok adrenaliny zmusił mięśnie do natychmiastowej reakcji. Harry cofnął się o krok, ukrywając się za rozłożystym krzewem azalii rosnącym obok. Z różdżką w dłoni, zza drobno uplecionych gałązek, wbił wzrok w trawnik przed domem. Wydawało się, że w pobliżu nie ma nikogo więcej, lecz sekundę później z cienia wyłoniły się trzy postacie. W świetle latarni błysnęły białe maski.

Ze zgrozą obserwował, jak pojawiają się kolejni śmierciożercy.

Nie dostaną się do środka, pomyślał gorączkowo, ofiara mamy pozwoli na to. Ucieknie i wezwie Błędnego Rycerza. Dotrze do Nory. Tata Rona pracuje w ministerstwie...

Trzask aportacji oznajmił przybycie ostatniej postaci.

Harry zachłysnął się, kiedy ból niemal rozsadził mu czaszkę. Przytknął dłonie do blizny i skulił się, zaciskając zęby. Przez dobrą chwilę mrugał gwałtownie, próbując pozbyć się mroczków przed oczami. W końcu, kiedy ból stał się znośniejszy, wyprostował się i spojrzał na dom pod numerem czwartym. Merlinie… Voldemort unosił różdżkę, a w następnej chwili powietrze zawibrowało od potężnej magii. Wszystko nastąpiło po sobie błyskawicznie: drzwi otworzyły się z hukiem, z wewnątrz rozległ się przeraźliwy krzyk i rumor, a okna rozświetlił zielony błysk światła.

Kiedy Voldemort wyszedł z domu, na jego nieludzkiej twarzy malowała się wściekłość. Zaklęciem wyprowadził ciotkę Petunię i Dudleya, po czym opuścił ich na trawnik. Żyli, choć byli bladzi z szoku i przerażenia.

— Gdzie on jest? — wysyczał Voldemort, schylając się nad kulącym i szlochającym chłopakiem. — Gdzie jest Harry Potter?

Dudley zatrząsnął się spazmatycznie.

— Ja… ja… nie wiem.

Rzucone Crucio poderwało go w powietrze jak szmacianą lalkę. Zawisł na ułamek sekundy, by po chwili upaść ciężko. Kości zatrzeszczały. Tarzał się pod klątwą, krzycząc tak głośno, że aż mroziło krew w żyłach. Dlaczego nikt tego nie słyszy? Dlaczego ta ulica jest tak upiornie cicha poza tym jednym, przeszywającym dźwiękiem?

Zrób coś, przemówił cichy głos w głowie Harry’ego, zrób coś… cokolwiek. Drugi głos jednak szeptał coś innego. Jeśli Voldemort cię zobaczy, zabije was wszystkich… wiesz o tym… widziałeś.

Różdżka drgnęła w dłoni Harry’ego, gdy kurczowo zacisnął na niej palce. Wolną dłonią przesunął gałązki. Nikt tego nie zauważył. Serce załomotało mu dziko w piersi, jakby było ptakiem pragnącym wyrwać się na wolność. W uszach szumiała krew, kiedy jak w transie celował w Voldemorta. Było wystarczająco blisko.

Tylko jedna próba, aby to wszystko zakończyć. Tylko jedna próba, aby uwolnić świat od tego potwora. Zabić… tylko i aż zabić… Przecież wiedziałeś, że jedynie tak można go powstrzymać. Zrozumiałeś to w momencie, w którym wróciłeś z tamtego cmentarza…

Harry skupił się na wypowiedzeniu klątwy. Aby rzucić zaklęcie niewybaczalne trzeba naprawdę tego chcieć, zabrzmiały mu w pamięci słowa fałszywego Moody’ego. Przypomniał sobie śmierć rodziców, Cedrika, a także tych wszystkich, którzy byli torturowani w jego wizjach i pierś wypełnił mu gniew tak silny, że zdawał się spalać go od środka. Gniew za wszystkie krzywdy, jakie doznał od Dursleyów — za każde zamknięcie w komórce, raniące słowa, zakazy i nakazy, bolesny głód, kiedy odmawiano mu jedzenia, tylko dlatego że użył magii, i za długie chwile dotkliwej samotności pośród krzyków krewnych. Musiał z tym żyć każdego dnia, bo jednym zaklęciem, kilkanaście lat temu, Voldemort pozbawił go rodziny.

Poczuł pod palcami ciepło, a koniec różdżki rozjarzył się zieloną poświatą.

Tylko jedna próba, aby to wszystko zakończyć...

Przybliżył się o krok, by mieć pewność, że klątwa trafi w cel. Czegoś jednak brakowało. Coś uporczywie nie pozwalało słowom uwolnić się z ust…

I wtedy wszystko ustało. Ostatnie sylaby Avady Kedavry przebrzmiały w delikatnym szumie wiatru łaskoczącego liście i pieszczącego równo przycięte trawniki. Lecz to nie Harry wypowiedział inkantację. Voldemort stał nad martwym Dudleyem, a w jego oczach nie było nic więcej poza pogardą i nienawiścią.

Nagle ktoś chwycił Harry’ego za ramiona i zacisnął dłoń na ustach, by powstrzymać krzyk. Szarpnął się, gdy został pociągnięty w głąb uliczki, ale wtedy zobaczył napiętą z emocji twarz pani Figg. Zaskoczony wytrzeszczył oczy, co minęło, gdy usłyszał kolejne przeraźliwe wycie towarzyszące Crucio.

Kobieta wyszeptała:

— Biegnij tą ulicą aż do Rose Avenue, najszybciej jak potrafisz. Tam będziesz bezpieczny. Ministerstwo już wie. Aurorzy zaraz tu będą.

— A pani? — wychrypiał, gdy Figg opuściła dłoń.

— Dam sobie radę — powiedziała z wymuszonym uśmiechem, machając przed oczami Harry’ego swoją własną różdżką. Był to co najmniej kuriozalny widok, bo w tym momencie zupełnie nie przypominała wiotkiej i nieporadnej staruszki. — Może nie jestem aurorką, ale jestem całkiem dobrą czarodziejką.

Harry zawahał się, lecz pod twardym spojrzeniem pani Figg skinął głową. Rzucił się pędem wzdłuż ulicy. Umysł miał dziwnie pusty, jakby był tylko ciałem i niczym więcej — nogami pokonującymi kolejne skrzyżowanie, płucami łapiącymi powietrze, oczami wyznaczającymi trasę. Nie wiedział, jak długo to trwało, ale nie czuł zmęczenia.

W końcu dotarł do parku. Przeskoczył ogrodzenie i przeciął plac zabaw. Przyspieszył. Już niedaleko. Adrenalina krążyła w jego żyłach, wyostrzała zmysły i pozwalała bagatelizować ostre kłucie w płucach. Na oślep przeskakiwał wykroty, okrążał krzewy i zarośla. Przestrzeni wokół nie oświetlało żadne światło i tylko dobra pamięć tego miejsca pozwoliła mu omijać przeszkody i się nie potknąć. Nie zdążył jednak wybiec poza linię drzew, kiedy usłyszał trzask aportacji. Wokół załopotały czarne płaszcze.

— No Potter, wiemy, że tu jesteś. Ktoś się za tobą stęsknił, kici, kici… — skrzekliwy głos nawoływał go jak w jakiejś parodii zmartwionego właściciela.

— Przestań, Rowle, bo niedobrze mi się robi, jak ciebie słucham. Przypominasz mi Bellę. Jesteś równie niezrównoważony, co ta wariatka.

Rowle odburknął coś niezrozumiale. Trzech innych śmierciożerców nie brało udziału w tej krótkiej wymianie zdań. Przeczesywali uważnie teren, oświetlając sobie drogę różdżkami. Harry starał się wycofać, ale zamarł, gdy jeden z mężczyzn uniósł wyżej ramię i spojrzał prosto w miejsce, w którym stał.

Drętwota!

Śmierciożerca runął na ziemię z głośnym tąpnięciem. Harry rzucił się do ucieczki, lawirując wśród ciemności i unikając rzucanych na oślep zaklęć.

Accio Błyskawica! — krzyknął, nawet nie zastanawiając się nad wyborem zaklęcia.

W tym momencie chciał jedynie wydostać się stąd jak najszybciej.

Kiedy jedno z zaklęć świsnęło Harry'emu koło ucha, odwrócił się i wycelował w kierunku, skąd nadeszło. Kolejna Drętwota dosięgnęła celu, lecz musiał drogo za to zapłacić. Tuż przy linii drzew potknął się, gdy jedna z klątw rozdarła koszulkę, raniąc lewy bok. Upadł na kamienie i żwir, boleśnie kalecząc kolana oraz łokcie. Różdżka wypadła mu z ręki i poturlała się na chodnik.

Rowle zarechotał głośno.

W następnej chwili błękitna smuga powędrowała w stronę Harry’ego, ale w porę przetoczył się na plecy. W miejscu, w którym przed chwilą leżał, zaklęcie wypaliło głęboką dziurę.

— Nic ci to nie da, dzieciaku — odezwał się inny mężczyzna; jego głos był lodowaty i wyniośle przeciągał głoski.

Harry cofał się niezdarnie po ziemi, błądząc rękoma, aż pod palcami wyczuł różdżkę. Ledwie jednak zdążył ją uchwycić, kolejna klątwa trafiła go w dłoń. Trzask łamanego drewna zwrócił uwagę wszystkich. Harry zamarł.

Różdżka z ostrokrzewu i pióra feniksa została roztrzaskana.

Lucjusz Malfoy niespiesznie celował w ogarniętego szokiem chłopaka. W wątłym blasku ulicznej latarni zamigotały niemal białe włosy. Chociaż jego twarz przysłaniała trupio biała, pozbawiona wyrazu maska, Harry wiedział, że właśnie teraz na ustach mężczyzny pojawia się okrutny, pełen satysfakcji uśmiech.

I kiedy już myślał, że wszystko stracone, że za chwilę zabiją go albo zabiorą do Voldemorta, ulicę pochłonęła głęboka czerń. Okrzyk zaskoczenia rozległ się w ciemności.

Nie tracąc czasu, Harry skoczył na nogi. Świst miotły zabrzmiał wyraźnie tuż obok.

Finite Tenebrae.

Ciemność nagle się rozwiała, ale było już za późno. Harry wzbijał się ostro w powietrze i wkrótce mknął wysoko ponad miastem, nie zważając na pokrwawioną rękę, gwałtowne targanie wiatru, ani nie oglądając się za siebie.

Wzniósł się na wysokość chmur. Powietrze przesycała tutaj wilgoć, która osadzała się kropelkami na skórze i ubraniu, ale przynajmniej miejsce to dawało schronienie od niepożądanych oczu. Przez kilka minut pędził na wschód, próbując uspokoić gonitwę myśli. Obawiał się zawrócić do miejsca, w którym mieli czekać aurorzy. Jeśli miałby być ze sobą całkowicie szczery, wolał nie ryzykować i udać się prosto do Londynu. Tam mógłby z pomocą sieci Fiuu przedostać się do Nory. Instynkt mówił mu, że im dalej od Little Whinging, tym bezpieczniej.

W końcu obniżył lot, by zorientować się w swoim położeniu. Zanim się jednak rozejrzał, miotła szarpnęła gwałtownie. Obrócił głowę i zobaczył, że witki są zupełnie sczerniałe, jakby zostały przypalone klątwą. Błyskawica zadygotała wściekle i ledwo udało mu się utrzymać kurs. Boleśnie zacisnął palce na rączce i skierował trzonek w dół. Pod nim rozpościerał się szeroki pas pustej przestrzeni. Próbował wylądować, ale kilkanaście stóp nad polaną zupełne stracił nad miotłą panowanie i z impetem uderzył w ziemię.

Masując bark, rzucił miotle gniewne spojrzenie, ale zaraz potem westchnął. Powinien być wdzięczny. Jeżeli klątwę otrzymał jeszcze przed wzbiciem się w powietrze, to rzeczywiście była warta swojej ceny. Wiedział, że zabezpieczały ją zaklęcia chroniące przed urokami i to opóźnienie najprawdopodobniej uratowało mu życie.

Chwiejnie dźwignął się nogi i rozejrzał, nasłuchując. Wokół panowała cisza przetykana szumem liści, tykaniem świerszczy i łagodnym szmerem rzeki. Odetchnął głęboko i zszedł na piaszczysty brzeg. Trzęsące się z wysiłku i emocji ręce zanurzył w chłodnej wodzie i przemył ranę na wierzchu dłoni. Dopiero teraz mógł przyjrzeć się efektom spotkania ze sługami Voldemorta. Rana pod żebrami nie była głęboka, zaledwie draśnięcie, ale i tak koszulka zabarwiła się ciemną czerwienią. Dłoń natomiast stanowiła zupełnie osobną historię. Paskudnie rozcięcie zaczynało się w połowie palca wskazującego, a kończyło na nadgarstku. Harry rozdarł dół nogawki i skrawkiem materiału owinął ranę.

Kiedy skończył doprowadzać się do porządku, wpadł na pomysł. Może warto spróbować? Uniósł dłoń, „która ma moc” nad czymś, co mogło uchodzić za ścieżkę, ale nic się nie wydarzyło. Westchnął. Gdy dwa lata temu wezwał Błędnego Rycerza, przez przypadek wyciągnął nad drogą dłoń z różdżką. Głupio łudził się, że zadziała bez tego.

W końcu usiadł pod rozłożystą olchą i wpatrzył się w pierwsze krople spadające z ciężkich, ołowianych chmur. Czuł zrezygnowanie. Zupełnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie miał różdżki. Miotła nie nadawała się do lotu, a gdzieś tam wciąż wisiało widmo śmierciożerców i Voldemorta. Harry odegnał wspomnienie, które sprawiło, że coś zimnego zacisnęło się na jego sercu.

Na rozpamiętywanie przyjdzie jeszcze czas.

Przymknął powieki, wsłuchując się w szybkie bicie własnego serca. Skupił się na rześkiej i wyrazistej woni mokrego igliwia, która przesycała burzliwe powietrze. Adrenalina powoli ustępowała, a oddech się uspokajał. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest wyczerpany. Nie wiedział, jak długo tak siedział, poddając się zmęczeniu, ale kiedy deszcz zaczął bębnić w ziemię i rozpryskiwać się na krzewach, trawie i kwiatach, zdecydował się ruszyć w drogę. Jeśli uda mu się wydostać z tego lasu, być może będzie wiedział, co robić dalej.

Podążył ścieżką wijącą się wśród gąszczy. Od czasu do czasu potykał się na konarach i wybojach, oświetlanych jedynie srebrnymi przecięciami błyskawic. Im dłużej przemierzał las wśród wichury i ciemności, tym większa dławiła go rezygnacja. Był przemoczony, zziębnięty i zupełnie zagubiony.

Po dwóch godzinach musiał dać za wygraną. Osunął się po pniu, mamrocząc pod nosem najgorsze przekleństwa, jakie znał. Rezygnacja zamieniła się we wściekłość. Gdyby chociaż nie padało, mógłby przeczekać do świtu i odpocząć, nim dalsza wędrówka będzie miała jakikolwiek sens. Objął się ramionami i oparł czoło o kolana. Krople deszczu spływały strumykiem po karku, wlewały się do butów, oblepiały ramiona i tors. Harry odchylił lekko głowę i spod przymrużonych powiek spojrzał gniewnie na kurtynę deszczu, która opadała z ciemnych, kłębiastych chmur.

— No proszę...

Głos Lucjusza Malfoya zaskoczył Harry’ego tak bardzo, że w jednej chwili zerwał się na nogi. Malfoy senior stał niedbale oparty o pień dębu, mrucząc w zadowoleniu. Z błyskiem triumfu bawił się różdżką, tocząc ją między długimi palcami. Musiał rzucić na siebie zaklęcie odbijające, gdyż żaden skrawek jego osoby ani drogich szat nie ucierpiał od ulewy.

— Jak mnie znalazłeś? — wypalił Harry.

Było to pierwsze, co przyszło mu do głowy. Jak u licha akurat ten mężczyzna znalazł go w akurat tej głuszy?

— Zaklęcie śledzące — odparł Lucjusz. — Choć przyznam, że nie było to łatwe. Szybko nam uciekłeś i trzeba było dobrze wycelować.

Harry nie przypominał sobie, by trafiło go jakiekolwiek zaklęcie, ale pośród zamieszania, jakie wtedy wybuchło… cóż, rzeczywiście mógł to przegapić. Nic nie wiedział na temat zaklęć śledzących i gdyby nie to, że najprawdopodobniej podzieli los ofiar ze swoich snów, obiecałby sobie nadrobić luki w edukacji.

— Trochę długo to zajęło.

— Och, bynajmniej — odrzekł mężczyzna i skrzywił się na wspomnienie jakiegoś niezbyt przyjemnego wydarzenia. — Widzisz, twoi przyjaciele narobili trochę zamieszania.

Ta uprzejma rozmowa miała w sobie coś złowieszczego, ale Harry był zbyt wyczerpany, by czuć strach. Bez różdżki nie miał szans, zdany jedynie na tego śmierciożercę. Obserwował uważnie każdy ruch mężczyzny, ale poza tym mógł jedynie kontynuować tę niecodzienną konwersację.

— Powinienem im pogratulować. Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy? — zapytał, zataczając ręką po gęstwinie. — Zdaje się, że moja miotła oberwała waszą klątwą i wylądowałem na jakimś pieprzonym zadupiu.

Lucjusz zacmokał z dezaprobatą.

— Cóż za wulgarny język... Jesteśmy dwadzieścia mil od Little Whinging, nieopodal Rammore Common [1].

To było zbyt dziwne. Zamiast aportować się do jakiegoś koszmarnego miejsca, znanego tylko Voldemortowi, po prostu stali sobie i rozmawiali. Harry zmrużył oczy i skrzyżował ręce na piersi.

— Zdawało mi się, że jestem cennym obiektem Voldemorta. Czekasz na zaproszenie? Gdzie reszta?

— Powiedzmy, że mamy parę rachunków do wyrównania.

Harry otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

— Dalej męczy cię żal po Zgredku? Pomyślałby kto, że Malfoyowie są na tyle bogaci, że stać ich na nową służbę.

Malfoy senior machnął niedbale ręką, na której zamigotał czarny sygnet.

— Och nie, nie chodzi o niego. Po głębszym zastanowieniu za tamto powinienem ci nawet podziękować. — Różdżka w dłoni Malfoya znieruchomiała, kiedy spojrzał na Harry’ego przenikliwie. — Czarny Pan był bardzo niepocieszony zniszczeniem dziennika.

Nagle Harry coś zrozumiał. Zamknął oczy, przypominając sobie jedną z wizji. Widział w niej, jak Voldemort torturuje Lucjusza. Wtedy tylko nie wiedział dlaczego.

— Ach, no tak… — wyszeptał do siebie.

Malfoy spojrzał na niego dziwnie, ale nic nie powiedział. Po dłuższej chwili kontynuował, ważąc każde słowo:

— Myślę, że Czarny Pan może być zaledwie lekko zawiedziony twoją śmiercią. Widzisz, chciał cię zabić osobiście, ale w ostatecznym rozrachunku będzie zadowolony, widząc cię martwym.

Harry zerknął dyskretnie w bok, pragnąc znaleźć wyjście z całej sytuacji, ale wiedział, że jest to bezcelowe. Za nim stała gęsta ściana z zielonych paproci oraz sosen, odcinając drogę ucieczki i nie miał nic, co mógłby wykorzystać w obronie. Jeszcze chwila i ta rozmowa się skończy. Harry poznał ten sam niecierpliwy ruch, to samo ostateczne drgnięcie różdżki, jakby przymierzała się do rzucenia klątwy. Ile czasu minęło od tamtej nocy na cmentarzu? Od chwili, gdy pierwszy raz musiał przygotować się na własną śmierć? Kiedy zrozumiał, że umierać godnie tak wiele znaczy?

Trzydzieści darowanych dni.

Kiedy usta wypowiadały pierwszą sylabę, ciało Harry’ego zareagowało instynktownie. Uchylił się w bok, unikając pierwszej klątwy, ale sekundę później następna trafiła go prosto w pierś. Coś z wielką siłą przygniotło mu klatkę piersiową, aż żebra zaczęły pękać. Ból był tak obezwładniający, że ledwo zarejestrował upadek na rozmokniętą ziemię. Jego oczy zaszkliły się, gdy desperacko złapał palcami za szyję w bezowocnej próbie odegnania niewidzialnego przeciwnika i zaczerpnięcia w płuca powietrza.

Kiedy zaklęcie zostało cofnięte, przez chwilę spazmatycznie łapał zamroczony powietrze, czując, jak promieniujący od klatki ból przenika aż do koniuszków palców. Próbował podźwignąć się na trzęsących ramionach, ale udało mu się jedynie nieco unieść głowę, by przez taflę deszczu spojrzeć prosto w szare, zimne jak stal oczy, które błyszczały szaleńczo niczym płynna rtęć.

— Pieprz się, Malfoy — wycharczał, mimo że każde słowo powodowało jeszcze większy ból. — Nie ugiąłem się przed Voldemortem i nie ugnę przed tobą.

— Zapewniam cię, że jeszcze będziesz błagał, abym zmienił plany i zaprowadził cię do Czarnego Pana — wysyczał mężczyzna, wykrzywiając usta w mrocznym uśmiechu. — Bo widzisz, ja mogę poświęcić ci nieograniczoną ilość czasu. W przeciwieństwie do niego nie jestem tak zajęty. A tutaj nikt cię nie usłyszy. Nikt ci nie pomoże.

W głosie mężczyzny brzmiało coś, od czego przechodził po plecach lodowaty dreszcz. Śmierciożerca ponownie uniósł własną różdżkę, niemal lekko, prawie niedbale.

Crucio.

Zniknęło zimno i zmęczenie. Świat rozmył się pozbawiony kolorów i dźwięków. Każdy nerw wypełnił niewyobrażalny ból, gorszy niż wszystko inne. Harry nie czuł nic więcej poza niewidzialnymi, rozgrzanymi ostrzami, które zdawały się ciąć każdy centymetr jego ciała. Jakąś częścią świadomości powstrzymywał się od krzyku, byle tylko nie dać bydlakowi satysfakcji, ale to, co czuł do tej pory, okazało się jedynie wstępem. Ból wzmógł się i z gardła Harry’ego wydobył się przeraźliwy krzyk. I to rozpaczliwe wycie mieszało się ze śmiechem Malfoya.

— I jak się panu podoba, panie Potter?

Spod półprzymkniętych powiek zobaczył pochylającego się nad nim Lucjusza. Przez chwilę mężczyzna milczał, najwyraźniej upajając się jego cierpieniem, kiedy drżał, leżąc na plecach, niezdolny do żadnego ruchu. Uszy Harry’ego przepełniało rzężenie własnych płuc i plusk deszczu miarowo wybijającego rytm, podczas gdy Lucjusz Malfoy kontynuował swoją bezlitosną kontemplację.

— Mam przestać? Wystarczy poprosić.

Mężczyzna zachichotał, parodiując wydarzenia na cmentarzu. Jeśli to mają być ostatnie chwile przed śmiercią, Harry nie chciał prosić, nie chciał błagać.

— Nie… będę… nigdy…

Słowa, tak podobne tych, które wypowiedział przed kimś innym zaledwie miesiąc temu, nawet jeśli teraz ledwo można było je rozróżnić.

— Jak sobie życzysz.

Ból powrócił i Harry już nie powstrzymywał krzyku. Tym razem ból trwał nieprzerwanie, a on zatracał się w swoim cierpieniu, stając się z nim jednością. Miał wrażenie, że wypełnił go płynny ogień trawiący każdy milimetr skóry i wnętrzności. W końcu, gdzieś po drodze, gardło odmówiło posłuszeństwa. Krzyk urwał się i wtedy wkradło się zrozumienie, że ból się nie skończy. Zrozumienie, że zamiast od zielonego błysku, umrze, czując ten ogień. Głęboko zapragnął, jak niczego przedtem, aby wszystko już zniknęło. Aby ten ogień i ból zniknął.

I nagle wszystko ustało.

Cisza wypełniła przestrzeń. Harry poczuł, że ziemia trzęsie się pod nim, a może to on się trzęsie? W ustach czuł coś wilgotnego i metalicznego. Krew?

— Potter?

Harry’emu zdawało mu się, że zna ten głos, ale nie umiał sobie przypomnieć, do kogo należy.

— Potter? Słyszysz mnie?

„Tak, słyszę” — jednak usta nie chciały go słuchać. Otulała go ciemność i pustka, przez które z oporem przebijało się doznanie cudzych palców na nadgarstkach, tętnicy szyjnej, muskających powieki. Miał wrażenie, że ktoś zawiesił go w stanie pomiędzy „daleko” a „blisko”. Jak długo torturował go Lucjusz Malfoy?

— Nie ma czasu — wymamrotał do siebie znajomy głos. — Trzymaj się. Świstoklik zabierze nas w bezpieczne miejsce.

Nastąpiło szarpnięcie w okolicy pępka i wkrótce Harry leżał na trawie, a szum drzew przycichł. Zrobiło mu się niedobrze. Ktoś przytrzymał jego głowę, gdy wymiotował. Umysł miał dziwnie jasny i zamroczony. Jakby coś odszczepiło go od rzeczywistości i obserwował wszystko z boku, a jednocześnie odczuwał każdy ból, dotyk, dźwięk — bez żadnej kontroli.

— Jest w szoku — powiedział ten sam ponury głos. — Malfoy urządził sobie prywatne tortury.

Harry poczuł, jak jego ciało unosi się w powietrze. Po chwili usłyszał szybkie kroki kilku osób.

— Jak długo? — zapytał inny mężczyzna.

— Nie jestem pewien. Zajęło mi dwie godziny, nim zorientowałem się w sytuacji. Tylko Lucjusza brakowało, a chłopaka nikt nie znalazł. Wygląda na to, że Malfoy miał około godziny.

— Na Merlina! — wykrzyknął kobiecy głos. — Godzina pod klątwą Cruciatus?

— Na to wygląda — odpowiedział mężczyzna ostro. — Chłopak będzie miał szczęście, jeśli przeżyje.

Trzasnęły drzwi, a potem kolejne. Odgłos kroków stłumił dywan, kiedy osoba, która go uratowała, odezwała się ponownie:

— To moja wina, dyrektorze. Gdybym był ostrożniejszy...

— Severusie, uspokój się. Miejmy nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.

— Dyrektorze, niech pan będzie realistą! — warknął. — Godzina! Longbottomowie wytrzymali co prawda trzy i wie pan, co się z nimi stało, ale ja znam Lucjusza. On nie przerywa zaklęcia! Jego ofiary prawie zawsze giną i tracą rozum szybciej niż podczas jakichkolwiek innych tortur. A to jeszcze dzieciak.

Harry słuchał, na wpół rozumiejąc. W pamięci bardziej żywy był ból i ogień, który teraz powrócił i nadal trawił go niczym tlący się żar. Nagle uczucie zawieszenia znikło, zastąpione przez coś miękkiego. Desperacki jęk wydobył się z jego gardła. Dotyk parzył.

— Spokojnie — powiedział delikatnie kobiecy głos. — Wszystko jest już w porządku. Wszystko w porządku.

Harry poczuł, że ktoś wlewa mu eliksir do ust i zmusza do przełknięcia, potem kolejny i jeszcze jeden. Po chwili klatkę piersiową musnęło zimno, kiedy zdjęto mu koszulkę. Z czyjegoś gardła wydobyło się głośne sapnięcie, a potem seria cicho wymruczanych inkantacji, która zdawała się coś naprawiać. Jak bardzo mogło być z nim źle? To był przecież tylko Cruciatus. Na myśl o ogniu i niewidzialnych ostrzach ciałem Harry’ego wstrząsnęły gwałtowne dreszcze.

— Spokojnie — mruczał kobiecy głos.

Osoba ta zdawała się krzątać wokół niego, lecz robiła rzeczy, które były dla Harry’ego niejasne i niezrozumiałe. Zadawała także pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć.

Jeszcze raz ktoś odchylił mu głowę i znowu poczuł smak eliksiru.

Potem zapadła ciemność.


* * *


Snape chodził nerwowo wzdłuż jednej z gościnnych sypialni Prince Manor. Wydawał się być zupełnie pogrążony we własnych myślach, ale jego wzrok co chwilę przykuwała drobna sylwetka chłopca leżącego na łóżku. Twarz Pottera była blada, upstrzona kleksami krwi, a ciało przemoczone i brudne od błota. Zdobiło je mnóstwo sińców, zadrapań oraz dwa rozcięcia. Chłopiec miał też pięć pękniętych żeber i jedno złamane. Biała kość przebiła się przez skórę i wystawała z klatki.

To cud, że w ogóle jeszcze żył. Co za przeklęty zbieg wypadków doprowadził bachora do tamtego miejsca i to prosto w towarzystwo Lucjusza Malfoya?

Madame Pomfrey odchyliła chłopakowi powieki, ale źrenice nie reagowały na światło, a oczy pozostawały nieruchome. Cały lekko drżał i choć zdawało się, że wciąż jest przytomny, nie potrafił odpowiedzieć na żadne pytanie. Kiedy Severus wsłuchiwał się w ten płytki i chrapliwy oddech, wątpił, czy dzieciak byłby w stanie się odezwać, nawet gdyby miał pełną świadomość tego, co się wokół niego dzieje.

Osunął się na krzesło i zamknął oczy. Pozwolił wyrwać się emocjom spod kontroli. Kolejna śmierć do kolekcji. A nawet jeśli nie, nawet jeśli Pomfrey zdoła go uratować, to już lepsza śmierć niż los, który spotyka każdego po takiej dawce Crucio. Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Spojrzał w górę na wysokiego, siwego czarodzieja, który przyglądał mu się łagodnie. Aż miał ochotę skulić się od tych jasnych oczu zdających przenikać na wskroś jego duszę.

— Zawiodłem — wyszeptał.

Nie powiedział już nic więcej, jakby dalsze słowa nie potrafiły przejść przez gardło. Spojrzał ponownie na starca, którego postawa wyrażała smutek, ale i skupienie. Zmarszczki na czole i w kącikach oczu pogłębiły się w wyrazie zadumy. Severus nie wiedział, o czym mężczyzna myśli, ale teraz niewiele go to obchodziło.

— Każdy popełnia błędy, Severusie.

— Ale nie takie! Obiecałem go chronić. Obiecałem to Lily. — Oczy mężczyzny zasnuło na chwilę gorączkowe szaleństwo, a z ust zaczął wypływać niepowstrzymany jad: — Mogłem nie cierpieć tego bachora, mógł dla mnie nic nie znaczyć. Dla mnie to mógł nawet nigdy się nie urodzić. Ale ja obiecałem jej to z własnej woli, Dumbledore!

— Masz rację. Jednak to nie ty do tego doprowadziłeś. Pragnę ci przypomnieć, że to ja źle rozegrałem tę partię.


_______________________________

[1] Wieś w Anglii, w hrabstwie Surrey. Leży 35 km na południowy zachód od centrum Londynu.

7 komentarzy:

  1. Świetny tekst ! Stylistycznie powalająco ! Błedów brak = ciekawa fabuła :D CZEKAM NA WIĘCEJ !

    OdpowiedzUsuń
  2. Co moge powiedzieć.....WOW...tyle jestem w stanie napisać. Zgodze się z poprzednikiem stylistyka-powalająca. Tekst ciekawy, a co za tym idzie wciągający. Jedno co mnie delikatnie martwi....Czy Potter ''straci'' zdrowy rozsądek, pamięć, czy to w ten sposób Snape okłamie go o byciu jego ojcem?....Pewnie kolejny jak że genialny plan Dropsoholika, nazywanego Dumbledoorem.....;). K,G

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm...zacznę od drobiazgu: kiedy Vernon szarpał Harrym to zsunęły mu się okulary, a jeśli dobrze zrozumiałam Harry krzyczał podczas snu - nie śpi chyba w okularach, prawda? - ale to taki drobiazg, malutki
    Troszkę się obawiam, że twój Severus będzie jak na moje gusta zbyt "depresyjny" - co się nie rzadko pojawia w ff (często jest też takim cholerykiem, że aż głowa boli), ale za wcześnie mi to jeszcze ocenić.
    Harry...nie wiem, raz go lubię, innym razem mnie drażni, Twój Harry nie obudził we mnie jeszcze żadnych emocji więc zamierzam mu się z ciekawością przyjrzeć.
    Lucjusz - pięknie go kreujesz, aż ciarki przechodzą kiedy o nim piszesz...idealnie, chłodny, okrutny, wyniosły, arystokratyczny...taaak...wznoszę pieśń pochwalną nad sposobem jego kreacji.
    Dumbledore - podoba mi się sposób w jaki go przedstawiasz, co prawda ciekawi mnie czy uchwycisz te wspaniałe niuanse, dzięki którym jego postać nie jest tak krystalicznie dobra, chociaż słowa "to ja źle rozegrałem tę partię" pozwalają mi mieć nadzieję, że widzisz to o czym mówię, a jeśli tak to z przyjemnością zobaczę jak go rozwiniesz w następnych rozdziałach;

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam,
    noż naprawiły się już relacje między Harrym, a Dudleyem a tutaj już musiał zginąć, dobrze, z e go znalazł Severus i jak widać martwi się o niego...
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej,
    teraz kiedy naprawiły się delacje Harrego z Dudleyem, ten musiał zginać, Severusowi udało się odnaleźć Harrego w porę, jak i widać, że się martwi o niego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Aga

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej,
    rozdział śwewtny, no nie teraz kiedy naprawiły się relacje Harrego z Dudleyem, ten akurat musiał zginać teraz, Severus uodnaleźć Harrego w samą porę, i widać, że się martwi o niego...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  7. Hejka,
    rozdział jest wspaniały, w cudowny krerujesz Lucjusza taki zimny arystokrata, przykro mi z powodu Dudleya bo widać że zrozumiał błędy... zastanawiam się jak Severus tam trafił i oby Harry nie zwariował...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń

Rss Mail Blogger Wykop Facebook Twitter More